Dziś rano wyobraziłam sobie, że jestem Pipi Lansztrung jadącą przez park miejski o siódmej rano na białym koniu w czarne kropki. A wprawił mnie w taki nastrój człowiek którego niemalże rozjechałam. Park rano był spowity mgłą, a on był skryty w cieniu drzewa, więc nie miałam szans go zobaczyć. Oczywiście zaczęłam przepraszać i tłumaczyć się zamyśleniem co zresztą było prawdą chociaż najprawdziwszą prawdą jest to, że jeżdżę bez okularów i w takiej szarudze nie wszystko widzę. Ale przecież nie przyznam się człowiekowi, że jeżdżę po omacku, a okularów nie noszę bo jestem w nich bardzo podobna do matki Tak więc przepraszam go i przepraszam aż w końcu udaje mu się wejść mi w słowo by powiedzieć, że dziękuje za mój uśmiech i życzy mi miłego dnia. Że cooooo……… proszę?
Ależ nie ma za co dziękować ja tu tak codziennie rano jeżdżę, a właściwie rozjeżdżam ludzi z pełnym od ucha do ucha uśmiechem na twarzy Człowiek patrzył na mnie pogodnymi oczami całkowicie nie zwracając uwagi na moje zakłopotanie, po czym dodał z jakimś staropolskim akcentem, że mój uśmiech będzie mu towarzyszył do końca dnia. Wow……..Wsiadłam więc na mój rowerek niczym Pipi na swojego konia i uśmiecham się do człowieka tak mocno jak się tylko da, by uśmiech ten starczył mu na cały dzień. I taka się poczułam wyjątkowa i dumna z tego, że mogłam komuś sprawić przyjemność, ot tak swoim uśmiechem całkowicie przy tym zapominając, że przecież wjechałam w tego człowieka rowerem.
Czyżby uśmiech był kluczem do wszystkiego ?